3 grudnia, 2024

Pamiętam bardzo dobrze, kiedy po raz pierwszy usłyszałam moją diagnozę.

Przyjaciółka zaciągnęła mnie do dermatologa, u którego sama leczyła się od dawna. Pani doktor wysyłała ją na serię mikrodermabrazji, które naprawdę pięknie odmieniły jej cerę. Oczekiwałam czegoś równie spektaklarnego.

Niestety, pani doktor przy mojej cerze jakoś zaniemówiła. Obejrzała ją pod szkłem, stwierdziła, że skóra jest przypchana (oczywista rzecz – w tamtych czasach mało się mówiło o złuszczaniu), obejrzała moją problematyczną „kaszkę”, tudzież czerwone kropki pojawiające się spontanicznie tu i ówdzie na całej twarzy, i zacukała się.

Dopiero kiedy powiedziałam jej, że w mojej rodzinie zdarzają się przypadki trądziku różowatego, wyraźnie się rozpogodziła.

„Prawdopodobnie pani również ma cerę naczynkowa, a to, co ma pani na twarzy to początki różowatości”.

Czekałam na rekomendacje, ale tych nie dostałam. Poczęstowana zostałam stekiem naczynkowych komunałów (zajrzyjcie tu i uzupełnijcie tę listę dla potomności), a na zakończenie pani doktor oznajmiła: „Sama musi pani wypróbować, co sprawdzi się na pani skórze”.

I obdarzyła mnie spojrzeniem pełnym współczucia.

Wyszłam okropnie zawiedziona. (Jak to? Nie było mikrodermabrazji? Sad face!).

Z perspektywy czasu jednak trochę łaskawiej oceniam panią doktor: faktycznie przy wrażliwej cerze naprawdę trudno zalecać ten jeden prawdziwy kosmetyk. Trudno obiecywać, że „ten jedyny” rozwiąże wszystkie skórne problemy.

Ja też tego nie obiecuję. Poniższa lista to raczej rodzaj drogi na skróty. Owoc blisko dziesięciu lat eksperymentowania z cerą wrażliwą, suchą i naczynkową. Wybrałam osiem rzeczy, po których naprawdę widziałam realne efekty.

Mam nadzieję, że któraś z tych rzeczy wskaże Wam właściwy kierunek w pielęgnacji.

Lista ma też charakter spisu treści: każdy z punktów będzie na blogu rozwinięty w późniejszych postach.

1. Olejowanie.

Olejowanie uratowało moją cerę, gdy laser i agresywne kwasy (zalecone przez lekarza i wykonywane w salonie kosmetycznym!) doprowadziły ją ze stanu złego (rumień i grudki) do stadium agonalnego (grudki i krostki z wielkimi czerwonymi wykwitami na twarzy). Wykwity pojawiały się jak wyrzut sumienia i nie reagowały na nic. Trwały sobie na twarzy tygodniami, nieczułe na łzy, prośby i groźby.

Po kilku miesiącach takiego stanu, w przypływie rozpaczy posmarowałam twarz na noc olejem arganowym, który kupiłam przypadkiem na allegro.

Byłam kompletnie zaskoczona, gdy rano krosty i wykwity, utrzymujące się od kilku miesięcy, stały się wyraźnie mniej wypukłe. To nie było placebo!

Wkrótce odstawiłam wszystkie kremy i zrobiłam całkowity kosmetyczny detoks.

Nie miałam nic do stracenia. Przez rok jechałam tylko i wyłącznie na olejach. Dopiero potem zaczęłam bardzo powoli włączać inne elementy do mojej pielęgnacji.

Cera zdecydowanie odżyła, stała się miękka i jednolita, krostki i grudki zaczęły się wchłaniać, a „niespodzianki” wyskakiwały o wiele rzadziej.

Co prawda oleje nie usunęły kaszki, rumienia ani pajączków, ale zdecydowanie przywróciły skórę do stanu używalności i poprawiły jej koloryt. Używam ich do teraz, choć już nie solo: raczej na krem, choć czasem i na samą skórę, zwłaszcza gdy czuję, że potrzebny jest pielęgnacyjny reset.

Uwaga: moja skóra jest sucha, wręcz bardzo sucha. Jeśli masz skórę naczynkową, ale w kierunku tłustej, oleje mogą się nie sprawdzić tak spektakularnie – ale bez problemu, czytaj dalej.

2. Kwasy (z umiarem).

Chwila chwila, czy wyżej nie wspomniałam, że agresywne kwasy zaostrzyły tylko stan mojej cery?

Tak – dlatego zdecydowanie nie radzę zabierać się za kwasy osobom, które dopiero zaczynają się uczyć, co skórze pasuje, a co nie.

Ja do kwasów powróciłam dopiero po roku minimalistycznej, olejowej pielęgnacji, gdy cera wyglądała już względnie dobrze.

Jeśli nie wiecie, jak zająć się skórą wrażliwą po kwasie – jak ją nawilżyć, wyciszyć, oczyścić, ugłaskać, zrobić jej dobrze – to bardzo kwasy odradzam. Można sobie naprawdę zrobić kuku.

O kwasach będziemy mówić jeszcze dużo, ale powiem tak: po roku comiesięcznych randek z 15% peelingiem kwasu migdałowego moje naczynka stały się znacznie mniej widoczne. Zmalała też ogólna wrażliwość cery i drastycznie spadła ilość „niespodzianek”.

Z uwagi na suchość mojej skóry nie ma mowy, abym stosowała kwasy częściej niż co miesiąc (ewentualnie co trzy tygodnie). Naprawdę nie ma co tutaj szarżować: to jednak z tych rzeczy, w których mniej znaczy więcej. Ale na efekt warto jest czekać.

Obecnie testuję kwas mlekowy – również co miesiąc – i również jestem zakochana.

3. Delikatne, dogłębne, regularne oczyszczanie

Na pewno słyszałyście wielokrotnie, że skóry naczynkowej nie wolno tykać nawet kwiatkiem!

Z drugiej strony, według lekarzy różowatość to forma zapalenia skóry (dermatozy) – a stanom zapalnym sprzyjają różnego rodzaju zanieczyszczenia: resztki niedomytego makijażu, kurz, pot i smog.

Według badań naczynkowcy mają na skórze więcej roztoczy, które mogą działać drażniąco – choć trudno powiedzieć, czy to przyczyna, czy też skutek naszej przypadłości.

Delikatne oczyszczanie jest więc podstawą dobrej pielęgnacji cery naczynkowej. (I nie tylko – wiele kobiet nie oczyszcza twarzy wystarczająco. Myślą, że delikatny krem myjący bez SLSów zmyje ciężki, wręcz sceniczny makijaż).

Opcji jest sporo, nie ma tu skrótów – każdy naczynkowiec musi znaleźć metodę odpowiednią dla siebie.

Bardzo często naczynkowcom z różnych względów nie pasuje woda – nie musi to być kwestia zanieczyszczeń obecnych w kranówce, ale twardości i wysuszającego działania.

Z tego powodu wiele metod oczyszczania cery naczynkowej wykorzystuje różnego rodzaju bufory, które mają na celu wyeliminować użycie wody lub złagodzić jej działanie: proponowane są więc mleczka, wody termalne, różnego rodzaju hydrolaty, zmodyfikowane OCM, kremy myjące (mój wielki fetysz!) i łagodne mydła. Osobiście oczyszczam twarz codziennie wieczorem w dwóch, czasem trzech krokach, zwłaszcza wtedy, gdy noszę podkład z wysokiem filtrem.

4. Opracowanie własnych metod wyciszania i resetowania powstających nadreaktywności

Bardzo, bardzo ważna rzecz. Jest to swego rodzaju apteczka, prywatna pierwsza pomoc, którą trzeba opracować sobie metodą prób i błędów.

Cera wrażliwa i naczynkowa to cera nadreaktywna. Byle co potrafi wywołać toksyczny wybuch i nie zawsze można to przewidzieć.

Był taki czas, że na widok nowej czerwonej kropki ogarniało mnie obezwładniające uczucie bezsilności. Obecnie już wiem, jak się w takiej chwili zachować.

Oczywiście podzielę się z Wami moimi patentami, ale i tak będą one musiały zostać dopasowane do potrzeb Waszej skóry.

W telegraficznym skrócie, u mnie rewelacyjnie sprawdzają się maseczki na bazie glinek i mąki owsianej. Są takie tygodnie, gdy potrafię je kłaść dosłownie dzień w dzień. (Robię to przez gazę, aby nie męczyć skóry dodatkowym zmywaniem zaschniętej skorupy, bo wtedy zabieg mija się z celem). Glinki dodatkowo odkażają i oczyszczają skórę, choć ich działanie zależy od rodzaju i proporcji.

Poza tym, gdy cera zdecydowanie marudzi, czasem lubię posmarować ją ulubionym olejem solo, nawet przez kilka dni. To działa cuda.

Inne pewniaki to schłodzona herbata z szałwi, olejek z drzewa herbacianego (jego brak to u mnie prawdziwa katastrofa… ostrożnie, na bardzo wrażliwą skórę kłaść tylko w rozcieńczeniu!), a ostatnio… zasypki z tlenku cynku. Tak, tak, są takie noce, gdy idę spać z twarzą białą jak gejsza. No cóż… rzeczywistość wrażliwca!

5. w miarę potrzeby regularne złuszczanie (mechaniczne / enzymatyczne / kwasowe / inne)

Złuszczanie załatwiają teoretycznie kwasy. Są osoby, które potrafią stosować je powiedzmy raz na tydzień, ale dla mnie taka perspektywa to science fiction: stosuję je jedynie raz na miesiąc, ewentualnie raz na trzy tygodnie. W międzyczasie więc muszę – w miarę potrzeby – ratować się innymi, bardzo delikatnymi metodami usuwania martwego naskórka.

Od lat moim pewniakiem w tej kwestii jest peeling Neutrogena Naturals. Produkt aktualnie niedostępny jest w Polsce, ale firma ta dokonuje ostatnio ekspansji na nasz rynek, więc mocno wierzę, że się pojawi (!). Zawsze wkładano mi do głowy, że peelingi mechaniczne to zło przy mojej cerze. Ten jednak jest tak delikatny, a przy tym tak skuteczny, że zawsze wracam do niego z przyjemnością.

Poza tym mamy również do wyboru peelingi enzymatyczne (choć mnie akurat one nie zachwyciły), toniki z małym stężeniem kwasów i wreszcie delikatne mydła.

Podkreślam, złuszczanie należy stosować w miarę potrzeby Waszej skóry. To, że koleżanka szoruje sobie twarz peelingiem z kawy albo trzy razy w tygodniu nakłada sobie na policzki pianę z mydła Alep 30% wymieszaną z glinką rhassoul, nie znaczy, że w przypadku Waszych wrażliwych naczynek efekt będzie równie powalający.

Słuchajcie własnej cery i obserwujcie ją. Jak wspomniałam wyżej, przez rok używałam samego olejowania bez żadnego złuszczania ani nawet toniku – dlatego, że skóra potrzebowała kompletnego resetu. Nie katujcie cery tylko dlatego, że ktoś kiedyś Wam coś od niechcenia doradził.

Ten ktoś nigdy nie siedział w Waszej skórze i nie będzie Wam pomagał, gdy jego cudowny patent wyrządzi Wam krzywdę.

6. kremowa nuda zamiast kremów-supermenów

Od ponad trzech lat nie zakupiłam kremu do cery „naczynkowej” i raczej mi do tego nieśpieszno.

(Oczywiście, jeśli chciałybyście mi polecić taki krem-cud, który dosłownie odmienił Wasze życie, to bardzo chętnie wysłucham, piszcie!).

Przyznam się, że w kwestii kremowej moja pielęgnacja zionie kompletną nudą.

Moja kapryśna skóra wrażliwa dość często wybrzydza na bogate składy pełne ekstraktów, witamin i wydumanych substancji czynnych. Jest niby świetnie przez kilka dni, a potem znowu klapa – następuje nasycenie, a może zmęczenie? Skóra zaczyna się czerwienić, ujawniają się naczynka, ogólnie wielki foch.

Miało być tak pięknie, a wyszło jak zwykle: zużywam ustrojstwo raz, dwa razy na tydzień (wtedy sprawdza się super), a na co dzień kładę sprawdzony, ukochany krem o składzie tak prostym, że aż śmiesznym. (Będzie o nim później, bo kocham go miłością wielką!).

Unikam również kremów, które wysoko w składzie mają silikony, choć zasadniczo nie mam nic przeciwko silikonom w kolorówce. Po prostu przekonałam się – na błędach, niestety – że to, co kładę na twarz plus minus codziennie, musi mieć jak najprostszy, nieprzekłamany skład.

Nie ukrywam, że układ jest korzystny również dla mojego portfela. Jeśli Wasza cera marudzi mimo ekskluzywnych, bogatych kremów z koenzymami, ekstraktami z norki i „innowacyjnym kompleksem 6795”, może czas zawrócić do absolutnych podstaw. Szczegóły i sugestie wkrótce.

7. peelingi kawitacyjne

Być może to śmieszne, że kawitację i laser zostawiłam na sam koniec. Zabiegi kosmetyczne po olejowaniu i kremie z najprostszym składem – śmiech na sali! A jednak.

Obecnie nie używam ani kawitacji, ani lasera. Po prostu są mi niepotrzebne. Wyżej wymienione praktyki 1)-6) doprowadziły moją cerę do takiego stanu, że kawitacja niczego już nie urywa. Używałam jej jednak regularnie co miesiąc przez ponad trzy lata, zanim podjęłam świadomą pielęgnację.

Byłam bardzo zadowolona z efektów. Przede wszystkim, na zaniedbanej, przypchanej skórze kawitacja daje fajny efekt delikatnego, ale dogłębnego oczyszczenia. Poprawia się koloryt, wypryski pojawiają się zdecydowanie rzadziej, cera jest zmiękczona i rozpromieniona, kremy wchłaniają się lepiej, a makijaż wygląda ładniej (nic dziwnego – nie siedzi na martwym naskórku).

Kawitacja dostępna jest niemal w każdym salonie kosmetycznym. Jeśli rzeczywiście sposoba nam się zabieg w salonie, można sobie kupić na allegro własne urządzenie i robić takie zabiegi w domu; jest to oczywiście inwestycja, ale przy regularnym użytkowaniu zwróci się dość szybko.

Ogólnie bardzo polecam – chociaż zaznaczam też, że w momencie ostrego zaognienia moich naczynek (trądzik różowaty podtyp 2: postać grudkowo-krostkowa) kawitacja była bezsilna. Zadziałała jedynie monotonna pielęgnacja zredukowana do niezbędnych minimów, ochrona skóry olejami i dużo, dużo cierpliwości.

8. Laser

Ponownie, obecnie już bym się na laser nie zdecydowała. Uczciwie także mówię, że wykonywałam go tylko dwa razy: za pierwszym razem efekt był bardzo pozytywny, za drugim raczej neutralny, może nawet w stronę negatywną.

Jak na zabieg, który kosztuje kilkaset złotych, spodziewałam się efektów raczej piorunujących.

Nawet za pierwszym razem efekt zauważyłam raczej na pojedynczych, niedomagających naczynkach, a nie na rumieniu. Rumień zniwelowały dopiero kwasy, dużo dużo później.

Taka prawda – mówię jak jest.

Myślę po prostu, że ani laser, ani kawitacja nie zastąpią odpowiedniej pielęgnacji, tak jak wstrzykiwanie insuliny nie zastąpi racjonalnej diety w leczeniu cukrzycy.

Cudów nie ma, zwłaszcza gdy chodzi o cerę wrażliwą i naczynkową. Liczy się systematyczność, rozsądek i równowaga ducha.

A o laserze wspominam raczej bez entuzjazmu. Trudno mi polecić z czystym sumieniem rzecz tak drogą, która równocześnie daje efekt dość nieprzewidywalny.

Chciałam jednak o nim wspomnieć, bo mam wrażenie, że w pielęgnacji cery naczynkowej uchodzi on za lek na całe zło, a wcale nie musi tak być.

A co odmieniło Waszą cerę wrażliwą i naczynkową? Z czym się zgadzacie? Z czym się nie zgadzacie? Co byście dodały? Może chcecie mi coś poradzić? Podzielcie się, chociażby dla tych wrażliwców, które zaglądają tu w przypływie bezsilności i rozpaczy.